Inaczej niż zwykle od początku do końca. Zaczęło się w piątek skończyło podobno w niedzielę. Ślubu udzielał wójt poza urzędem, na wsi, na prywatnej posesji w Biebrzańskim Parku Narodowym. Był wianek z kwiatów u panny, a u pana był słomiany kapelusz, garnituru i sukienki z najnowszego katalogu nie było, a było pięknie. Kelnerek i 6 dań gorących też nie było, a głodni nie chodziliśmy. Sielsko i bez spiny. Ogóreczek pod żytnią, albo sałatka śledziowa i kiełbaska na zakąskę. Żytnia to wódka ostra więc piwkiem się raczyliśmy, a raczej ja się raczyłam, bo J. wszystkim: cytrynówką, kopnięciem łosia, więcej trunków nie pamiętam, za wszystkie wypite żałuję i nie proszę o karę bo była na drugi dzień. Tańce i hulanki, swobodne jak i "para za parą, łączymy, przechodzimy, skaczemy". I pierogi pieczone. A piliśmy z "kieliszków" glinianych zawieszanych na szyi co za cholerę nie dało się ich postawić bo kształt rogu miały. Takie to wesele wyprawili. Można? Można.